Zwycięstwo Donalda Trumpa w październikowych wyborach na prezydenta USA zdecydowanie było jednym z najważniejszych politycznych wydarzeń tego roku. Podmiana kandydatów Partii Demokratycznej z Joe Bidena na Kamalę Harris, emocjonalność samej kampanii, zaangażowanie w nią celebrytów – to wszystko podsycało napięcie i nakręcało dyskusje o tym, co oznaczać będą dla Zachodu wyniki wyborów: jakie nastroje społeczne wyeksponują i w jaką stronę będziemy wszyscy zmierzać.
Przyszłej wygranej Donalda Trumpa można było się doszukiwać w niezadowoleniu i zmęczeniu części społeczeństwa wszechobecną kulturą „woke”, nawet tym złudnym, koniecznością wymiany kandydata Demokratów czy wrażeniem niemocy rządu federalnego w poradzeniu sobie z konfliktami zbrojnymi: wojną rosyjsko-ukraińską i izraelsko-palestyńską. Jednak żaden z komentatorów nie spodziewał się takiej skali zwycięstwa Republikanów, w szczególności w tzw. swing states.
Jedni są podekscytowani powrotem Trumpa do Białego Domu, mówią o „zmądrzeniu Amerykanów” czy o porażce stereotypowego „lewactwa”, drudzy natomiast snują ponure wizje wycofania się USA z Europy, końca beztroskiego czasu jaki był nam dany, gdy Wujek Sam stał na straży bezpieczeństwa.
Przedstawione wyżej wizje są ewidentnymi skrajnościami. Nie należy przeceniać skali porażki środowiska lewicowego, należy pamiętać, że najmocniejsze jest ono na niższych, stanowych szczeblach władz. Trudno również uwierzyć, aby Amerykanie podjęli tak nieracjonalną decyzję jak wycofanie się z Europy, w szczególności, gdy Rosja jest tak osłabiona. Prawdy więc należy poszukiwać gdzieś pośrodku. Tą prawdę, a raczej prawdopodobne przyszłe wydarzenia, redakcja naszego portalu spróbuje przedstawić w niniejszym artykule.
Wybory prezydenckie w Stanach Zjednoczonych odbywają się w systemie pośrednim, opartym na Kolegium Elektorów. Obywatele oddają głosy na elektorów przypisanych do każdego stanu, zamiast bezpośrednio na kandydata. Każdy stan ma liczbę elektorów równą liczbie swoich przedstawicieli w Kongresie – obejmuje ona liczbę członków Izby Reprezentantów plus dwóch senatorów. W skład Kolegium Elektorów wchodzi łącznie 538 elektorów, a aby wygrać wybory, kandydat musi zdobyć co najmniej 270 głosów elektorskich.
W większości stanów obowiązuje zasada „zwycięzca bierze wszystko,” co oznacza, że kandydat który zdobył najwięcej głosów w danym stanie otrzymuje całość jego głosów elektorskich. Wyjątkiem są Maine i Nebraska stosujące wyrównany podział elektorów. System ten sprawia, że prawdopodobna jest sytuacja, w której kandydat zdobywa urząd prezydenta mimo mniejszej liczby oddanych na niego głosów jeśli zdobędzie większość elektorów. Zdarzało się to przy okazji wyborów w 2000 i 2016 roku.
Przed wyborami prezydenckimi każda partia organizuje prawybory – primaries lub caucuses – w celu wyłonienia swoich kandydatów, przy czym procedury te różnią się w poszczególnych stanach. System wyborczy sprzyja dominacji dwóch głównych partii, Demokratycznej i Republikańskiej.
W wyborach prezydenckich w USA w 2024 roku Donald Trump zdobył 292 głosy elektorskie. Jego zwycięstwo było wynikiem wygranej w kluczowych swing states, takich jak Michigan, Pensylwania, Georgia i Wisconsin, które były kluczowe dla zdobycia większości głosów elektorskich. Kamala Harris natomiast uzyskała 224 głosy elektorskie.
Kampania wyborcza w USA w 2024 roku była pełna wyraźnych kontrastów między Donaldem Trumpem a Kamalą Harris. Trump stawiał na postulaty gospodarcze, obiecując obniżenie inflacji, poszerzenie protekcjonizmu (odbudowa zakładów w tzw. Rust Belt) i zwiększenie miejsc pracy. Kolejnym istotnym punktem jego kampanii była polityka migracyjna – Trump zapowiedział kontynuację surowych środków ze swojej poprzedniej kadencji, w tym dokończenie muru na granicy z Meksykiem. Wobec wyzwań na arenie międzynarodowej zajął stonowane stanowisko, promując strategię „America First”, która oznacza ograniczenie angażowania się USA w sprawy globalne i skupienie się na interesach krajowych.
Kamala Harris, reprezentując Demokratów, skoncentrowała swoją kampanię na kwestiach równości społecznej. W szczególności obiecywała poszerzenie praw kobiet (aborcja), osób LGBTQ+ i mniejszości etnicznych. Opieka zdrowotna była kolejnym priorytetem Harris, gdzie postulowała poprawę dostępu do usług medycznych dla najuboższych i modernizację systemu zdrowia. Harris skupiała się także na kwestiach klimatycznych, zapowiadając inwestycje w odnawialne źródła energii oraz politykę zmniejszenia emisji gazów cieplarnianych.
W czasie kampanii pojawiły się oskarżenia o ekstremizm polityczny obu stron. Harris określiła Trumpa mianem „faszysty,” odnosząc się do jego surowego stylu i autorytarnej retoryki, który według niej zagraża demokracji. Z kolei obóz Trumpa starał się przedstawiać Harris jako „komunistkę,” co miało na celu podsycenie obaw konserwatywnych wyborców przed rzekomo skrajnie lewicową polityką Demokratów. Choć oba te zarzuty były mocno przesadzone, stanowiły część szerszej, emocjonalnej retoryki kampanii, która miała polaryzować elektorat i mobilizować wyborców, ale była mało związana z faktycznym programem kandydatów.
Należy jednak pamiętać, że programy wyborcze w USA są tworzone ogólnikowo, a duży wpływ na politykę ma wiceprezydent, który może się pewnymi poglądami różnić od swojego przełożonego. Taka sytuacja będzie występować przy okazji tej kadencji prezydenta, ponieważ umiarkowany w kwestiach gospodarczych Trump będzie ścierał się z J. D. Vancem, który lansuje politykę silnie protekcjonistyczną.
Zgodnie z realistyczną koncepcją stosunków międzynarodowych, mocarstwa dążą do hegemonii i zapewnienia panowania. Obecnie mamy dwie siły rywalizujące o palmę pierwszeństwa. Broniące pozycji numer 1 – Stany Zjednoczone oraz rosnące i rozszerzające strefy wpływów – Chiny. Polityka zagraniczna administracji Donalda Trumpa będzie kontynuować kierunek ochrony swojego pierwszego miejsca w świecie oraz podtrzymać warunki dla amerykańskiej hegemonii. Nic nie wskazuje na to, aby powróciła polityka izolacjonizmu, kiedy strefa wpływów Stanów Zjednoczonych ograniczała się tylko do zachodniej hemisfery.
Stany Zjednoczone zatem nie będą chciały tracić Europy, ani wycofywać się ze starego kontynentu. Gdyby nowe władze Ameryki drastycznie ograniczyły obecność wojskową, albo straciły zainteresowanie Europą, wówczas brak wpływów i projekcji siły mógłby zostać wykorzystany na szkodę Waszyngtonu.
Wyobraźmy sobie niezależną od USA i centralizującą się Unię Europejską, która posiada wszelkie możliwości do rozwijania wysokich technologii i skutecznego konkurowania z Ameryką. Kto wie, może uniezależniona UE byłaby w stanie stworzyć z Chinami, a nawet długofalowo także z Rosją, kontynentalny sojusz gospodarczy. Wówczas spełniłoby się marzenie niejednego eurokomisarza, putinowskiego aparatczyka i sekretarza KPCH, aby urzeczywistnić kontynentalną przestrzeń ekonomiczną sięgającą od Lizbony, aż po Szanghaj i Władywostok.
Powstały tak wielki obszar gospodarczy pod dyktando Chin i UE stanowiłby silny cios w pierwszą pozycję Ameryki w świecie. Dominacja w Południowo-Wschodniej Azji, czy na Bliskim Wschodzie nie zrekompensowałaby Stanom Zjednoczonym utraty wpływów w Europie. Mylą się ci, którzy twierdzą, że Ameryka pragnie przeorientować się na południowy wschód Azji, kosztem starego kontynentu.
Gdy amerykański prezydent spojrzy na mapę, ujrzy starą Europę i nową Europę. Pojęcie to wprowadził D. Rumsfeld („jastrząb” w administracji G.W. Busha) w 2003 r. podczas II wojny irackiej i które jest aktualne po dziś dzień.
Starą Europę w tym rozumieniu sprowadza się do dwóch europejskich potęg:
- Niemiec, zorientowanych na jednoczenie się UE pod dyktando i dla korzyści niemieckiego przemysłu. Berlin bierze pod uwagę bliższą współpracę z Chinami i zapewne byłby skłonny powrócić do pragmatycznych relacji z Rosją.
- Francję, projektującą swoją siłę przez Unię Europejską, nieposiadającą już innych możliwości do realizowania mocarstwowych i ambitnych celów w polityce zagranicznej. Podobnie jak Niemcy, Paryż nie zamykałby się zupełnie na korzyści z kontynentalnego handlu i współpracy z Chinami.
Nową Europą w percepcji amerykańskiej są: Polska, Węgry, Rumunia, kraje Bałtyku, często dawne kraje bloku wschodniego, bardzo zabiegające o sojusz z USA. Stanowią one naturalny, nowy wysunięty przyczółek dla hegemonii amerykańskiej w Europie. Kraje te obawiają się ekspansji rosyjskiej (Polska, kraje bałtyckie, Rumunia), albo też chcą być koniem trojańskim w centralizującej i upodmiotawiającej się UE (Węgry, częściowo Polska). Wspomniane wyżej państwa są też kuszone wizjami współpracy z Chinami, jednak Pekin nie zdobył tak silnej pozycji, jak Stany Zjednoczone. Natomiast bliska Unia Europejska traktowana jest dość utylitarnie i bezideowo, wyłącznie dla korzyści materialnych (np. dopłaty unijne, czy strefa Schengen)
Zakładając kontynuację amerykańskiej obecności, przy nadchodzących rządach Trumpa i republikanów, Polska ma wszelkie podstawy ku temu aby dalej opierać swoje bezpieczeństwo bardziej na Ameryce aniżeli krajach starej UE. Niestety możemy mieć obawy, że część polskich liberalno-lewicowych elit rządowych będzie zabiegać o ściślejszą integrację z UE, zasłaniając się „nieprzewidywalnością” Trumpa, zwłaszcza w kontekście wojny na Ukrainie.
Słynne przemowy Donalda Trumpa, zapowiadającego zakończenie konfliktu rosyjsko-ukraińskiego w ciągu 24 godzin, wywołały uzasadnione obawy, że będzie on chciał zmusić Ukraińców do znaczących ustęp terytorialnych. Na dodatek nowa linia graniczna między Rosją a Ukrainą, czy też rozgraniczenia, nie uzyskałaby żadnych gwarancji ze strony Stanów Zjednoczonych.
W najgorszym scenariuszu wojna zostałaby jedynie zamrożona. Następnie Rosja (po uzupełnieniu strat) dążyłaby do wznowienia walk. Natomiast Amerykanie preferowaliby, aby europejscy sojusznicy (Polacy, Brytyjczycy, Francuzi i inni) stanowili bufor między stronami konfliktu. Oznaczałoby to ryzyko wciągnięcia Polski do wojny.
Potencjalne odstąpienie Ukrainy mylnie interpretuje się jako zapowiedź porzucenia Polski przez Stany Zjednoczone. Pamiętać należy, że nawet oddanie Putinowi części Ukrainy i zablokowanie jej wejścia do NATO, jako warunku pokoju, nie oznaczałoby porzucenia Polski. Mogłoby nawet jeszcze mocniej zacieśnić współpracę polsko-amerykańską w NATO wymierzoną w rosyjską ekspansję i stworzyć elitarne jądro sojuszu, skupiające największych płatników na obronę. Podobnie jak w Unii Europejskiej pojawiły się pomysły na ściślejszą integrację w ramach tzw. unii dwóch prędkości.
Podczas kadencji Trumpa mógłby powstać analogiczny ekskluzywny klub członków-premium w NATO, którzy wydają grubo ponad 2% na armie i wyposażają się w amerykański sprzęt wojskowy, zintegrowany z siłami USA. Takich sojuszników, w rozumieniu Trumpa, Ameryka nie broniłaby za darmo albo też Ameryce opłacałoby się za nich walczyć. Do tego elitarnego klubu NATO, naturalnie należałaby Polska, czy Rumunia, ale kłopoty mieliby np. Niemcy.
Odchodzący amerykański ambasador M. F. Brzezinski, którego trudno posądzać o protrumpowskie sympatie, powiedział, że Polska interesuje Trumpa i żywi jego sympatię. Gdy byłem w 2019 roku w USA, za pierwszej kadencji Trumpa, często napotykałem na opinie typu 'Trump likes Poland'. Oczywiście osobista sympatia nie determinuje polityki zagranicznej. Niemniej jesteśmy dobrze obecni w świadomości nowego prezydenta, co razem ze sprawami: wydatków w NATO, potencjalnych napięć na linii Niemcy – USA, Francja – USA, a nawet labourzystowska Wlk. Brytania-USA, możemy stać się pożądanym sojuszniczym klinem dla Ameryki. Polska, Węgry i inne kraje regionu mogłyby (jeśli nasz rząd, obecny oraz przyszły prezydent kierowaliby się narodową racją stanu, a nie internacjonalizmem) utrudnić centralizację UE i stanowić tamę przed rekonkwistą Rosji oraz hegemonią kontynentalną Chin.
Wydaje się, że Trump może być odpychany przez zachodnioeuropejskie liberalno-lewicowe elity. Zapewne zainteresuje się bardziej konserwatywnym, nacjonalistycznym i proamerykańskim wschodem Europy. Viktor Orban już wyprzedził wszystkich w kolejce. Nasze elity również chcą się przymilić. Potencjalny kandydat KO na prezydenta R. Trzaskowski wspominał o zrozumieniu dla Trumpa oraz uznał go za racjonalną osobę. Jeszcze dalej posunął się R. Sikorski który stwierdził: „ja wielokrotnie chwaliłem pana prezydenta Trumpa” (chociaż małżonka Sikorskiego porównywała go wcześniej do Hitlera). Te zdumiewające wypowiedzi świadczą o tym, jak polityka zagraniczna potrafi być wyjałowiona z ideologii, a jej rdzeń stanowić twardy realizm. Pojawia się też doza nadziei, że ktokolwiek by nie wygrał wyborów w Polsce, kierunek polityki zagranicznej pozostanie niezmieniony i zgodny z polską racją stanu.
Niekorzystne dla Polski, w świetle prezydentury Trumpa, mogłyby być wydarzenia odciągające obecność wojsk amerykańskich z Europy: zaawansowany konflikt Izraela z Iranem oraz pełnoskalowa wojna o Tajwan.
Konflikty te zepchnęłyby Polskę na dalsze miejsce na liście amerykańskich priorytetów.
Należy zadać w tym miejscu niepokojące pytanie, czy w przypadku ofensywy wojsk rosyjskich, Polska, pozbawiona wsparcia wojskowego z USA, zdołałaby się obronić. Niemcy i Francja, bez udziału amerykańskiego (nawet w federalnej UE), mogłyby nie posiadać długofalowej siły wojskowej i polityczno-społecznej, by bronić Polski. Straty siły żywej na froncie, perspektywa uderzeń na infrastrukturę i ludność cywilną we Francji i w Niemczech, może te kraje zablokować politycznie i społecznie na dłuższy konflikt z Rosją. Jeszcze raz może okazać się, że Zachód Europy “nie chce umierać za Gdańsk”.
Najbardziej medialną sprawą jest robienie z Trumpa tzw. wariata. Owszem, to osobowość dość kontrowersyjna, poruszająca się na styku moralności, przyzwoitości o nieszablonowym zachowaniu, do tego postać bardzo wyrazista, charyzmatyczna o sile przekazu porywającym amerykańskie masy. Można by rzec o nim: populista, a nawet demagog, odczytujący emocje prostego ludu i dzięki temu przejmujący władzę. Niemniej to nie jest dowód na żadne szaleństwo. Przed nami ukazuje się przemyślny polityk, który opracował strategię zdobycia władzy oraz posiada ku temu bogactwo i rys charakteru.
Zarzuca się Trumpowi, że podchodzi do polityki zagranicznej biznesowo i transakcyjnie. Czy to oznacza nieobliczalność? Czy Ameryce kalkulowałoby się ekonomicznie w dłuższej perspektywie porzucenie Europy Środkowo-Wschodniej, w tym Polski, darowanie Rosjanom ekspansji, a następnie przygotowanie kontynentalnej infrastruktury pod nowy jedwabny szlak, ciągnący się z Chin aż za Odrę i może dalej za Ren? Czy Trump chciałby powstania konkurencji gospodarczej w postaci superpaństwa UE, które rzuca wyzwanie USA i też porozumiewa się z Chinami? Czy leży to w długofalowym interesie Ameryki i siły dolara, których chce bronić Trump? Odpowiedź brzmi jednoznacznie: Ameryka straciłaby pierwsze miejsce, a Trump przeszedłby do historii w niesławie, jako ten przegrany i upokorzony czterdziesty siódmy amerykański prezydent.
Należy pamiętać o tym, że to Donald Trump wypominał Bidenowi porażkę w Afganistanie, wycofanie oddziałów USA po nieskutecznej walce przeciw partyzantce Talibów. Dlaczego zatem nowy amerykański prezydent miałby postąpić podobnie, zabierając tchórzliwie wojska z Europy Środkowo-Wschodniej, w tym z Polski, przed dużo słabszym krajem od USA? Rosja nie ma potencjału by pokonać wsparte przez siły amerykańskie NATO. Natomiast wycofanie wojsk USA mogłoby zapewnić przewagę Rosji, a w przypadku jej zwycięstwa, powstałaby także atrakcyjna przestrzeń dla Chin.
Żeby dokonać tak spektakularnej głupoty (zakładając, że nie będzie pełnoskalowej wojny o Izrael i Tajwan) amerykański prezydent, jego administracja oraz senat musieliby doznać nagłego ubytku ilorazu inteligencji, albo ciężkiej choroby umysłowej, upośledzającej logiczność myślenia. Domyślając się, że „wariactwo” Trumpa nie jest natury medycznej, a zapewne przydomkiem od lewicowych liberałów i globalistów, nie należy spodziewać się żadnych samobójczych dla amerykańskiej hegemonii działań.
Podsumowując: Donald Trump może dążyć do kontrowersyjnego pokoju z Rosją i oddania części Ukrainy, co niestety stawia pod znakiem zapytania jej suwerenność oraz niepodległość w dłuższym okresie. Naturalnie byłoby to groźnym precedensem i wyłomem w porządku międzynarodowym po 1945 r. Niestety agresywna Rosja zbliżyłaby się do granic Polski i ryzyko konfliktu z nią byłoby większe.
Nie oznaczałoby to jednak dla Polski utraty amerykańskiego parasola, a może nawet zacieśniłoby NATO-wską, zintegrowaną wojskową elitę u boku Ameryki, do której jeszcze nieformalnie i symbolicznie należałby Izrael.
Największym zagrożeniem dla Polski, podczas prezydentury Trumpa nie byłoby tzw. wariactwo, czy biznesowość i transakcyjność jego polityki zagranicznej. Byłyby to możliwe wojny: Izraela z Iranem, oraz w obronie Tajwanu, które odciągnęłyby wojska amerykańskie z Europy, co w konsekwencji mogłoby stanowić zachętę dla Rosji do dalszej militarnej ekspansji. Niestety kraje UE, nawet zintegrowane, przy obecnych nakładach na wojsko i pacyfistycznej społeczno-politycznej kulturze, nie będą w stanie przez najbliższe dziesięciolecia prowadzić skutecznej obrony przed Rosją, bez wsparcia amerykańskiego.
Redakcja
https://www.vanityfair.com/news/story/kamala-harris-calls-donald-trump-a-fascist
https://www.politico.com/news/2024/10/28/harris-michigan-trump-fascism-00185966
Znajdziesz nas tutaj!