20 grudnia 2025

Ł. G. Powierża: Czy zbierają się nad nami czarne chmury? Nowa Strategia USA, wojna z Rosją, a sprawa polska.

Zmiana strategicznych celów polityki Stanów Zjednoczonych stała się faktem i może oznaczać fundamentalne znaczenie dla położenia Polski. Możliwe porzucenie Europy, dążenie do porozumienia z Rosją kosztem stopniowo przegrywającej Ukrainy wymagają od polskich decydentów starannego namysłu.

 

Niestety obecnie zarówno ośrodek rządowy jak i prezydencki mogą kierować się różną oceną ostatnich zdarzeń. Nietrudno zauważyć, że rząd KO ciąży ku porzucanej i słabej Europie, zaś Pałac Prezydencki próbuje bagatelizować zapisy amerykańskiej strategii bezpieczeństwa albo dostrzegać w niej fragmenty dowartościowujące Europę Środkowo-Wschodnią, w tym Polskę.

 

Nowa amerykańska strategia wymaga pewnego wysiłku intelektualnego, aby przy jej odczytaniu móc powiązać wszystkie wątki.  Niejednokrotnie jest mało precyzyjna, miejscami sprzeczna. Napisana została językiem ubogim intelektualnie, pozbawionym akademickiego sznytu. Liczy też niewiele stron i aż dziw bierze, że określona została mianem strategii supermocarstwa.

 

Dowiadujemy się w niej o priorytetach i podstawach amerykańskiej polityki zagranicznej. Najważniejszym, pierwszym zaskoczeniem jest odkopanie doktryny Monroe’a. Strategia określa Zachodnią Hemisferę jako najważniejszy punkt odniesienia dla Stanów Zjednoczonych. A więc wraca XIX-wieczne „Americas First”.

 

Na drugim miejscu podkreśla się znaczenie Chin i Azji. Obserwujemy  kontynuację tzw. piwotu na Pacyfik. Celem jest niedopuszczenie, by Chiny prześcignęły Stany Zjednoczone w wyścigu o światową dominację. Uwypukla się też wagę Tajwanu i dalsze ograniczanie chińskiej ekspansji na morzach.

 

Dopiero na trzecim miejscu odnajdujemy Europę, którą określono w bardzo lekceważący sposób. Zwłaszcza na Unię Europejską wylano olbrzymią falę krytyki. Wypomniane zostały: dekadencja kulturowa, upadek znaczenia gospodarczego, zniszczenie wolności słowa, zawłaszczenie suwerenności państwom narodowym. Zachodnioeuropejskie kraje stanęły pod pręgieżem, oskarżone o upadek i sprzeniewierzenie się filarom cywilizacji. Natomiast we fragmentach dotyczących Europy Środkowo-Wschodniej i Południowej widzimy zmianę tonu. Amerykanie to nas uważają za europejski punkt odniesienia, wyrażając chęć do współpracy i aktywności.

 

Można podsumować, że administracja Trumpa:  gardzi Europą Zachodnią i jej ucieleśnieniem Unią Europejską; szanuje i dąży do utrzymania dobrych relacji z wybranymi krajami Europy (Polska, Węgry, Austria, Włochy) krajów niekoniecznie w NATO ale narodowo, kulturowo bardziej spójnych, zgodnych z poglądami Waszyngtonu; zmierza do dobrych relacji z  Rosją i wciągnięcia jej z powrotem w obieg światowy kosztem Ukrainy.

 

Organizacje międzynarodowe w amerykańskiej strategii są pomijane albo ostro krytykowane. Unię Europejską przedstawia się jak zło konieczne. NATO zaś ma obciążać amerykański budżet i niepotrzebnie angażować USA w roli globalnego policjanta  (Europejczycy powinni móc obronić się sami). Fundament liberalnego instytucjonalnego zachodniego systemu, mozolnie budowany przez Stany Zjednoczone po 1945 roku, zostaje przez administrację Trumpa, wymieciony i wyrzucony do kosza.

 

Stany Zjednoczone w myśl dokumentu nie powinny już więcej angażować się w rolę obrońcy Zachodu. W ujęciu strategii amerykańskiej takie zaangażowanie było błędem. Odtąd ma już nie być żadnego Pax Americana, żadnej obrony demokracji, „zachodnich wartości”, liczy się tylko interes Stanów Zjednoczonych. Podkreślony zostaje realizm w stosunkach międzynarodowych. Nasuwają się wnioski, że Amerykanie mogliby teraz prowadzić  wojnę z każdym, nawet z demokracją liberalną, zaś w sojusz albo porozumienie wejść z krajem autorytarnym, np. Rosją.

 

Tak drastyczne cięcia w amerykańskiej polityce zagranicznej są  zokiem, nawet jeśli prezydenturę sprawuje ekscentryczny Donald Trump.  Mamy do czynienia nie tylko z dalszym przenoszeniem się punktu ciężkości do Azji, ale przede wszystkim do Zachodniej Hemisfery, a więc z powrotem do doktryny Monroe’a, podczas której panowania Stany Zjednoczone były wielkim nieobecnym w Europie.

 

Niestety łatwo sobie uzmysłowić najbardziej niechciany dla Polski scenariusz, a więc porzucenie obrony Europy i zobowiązań NATO, jako anachronicznego sojuszu z doby Zimnej Wojny (projekt wycofania USA z NATO już pojawił się w amerykańskim Kongresie). Tym samym rola obrony Europy musiałaby zostać przejęta przez europejskie NATO, w tym głównie kraje z pogardzanej UE (Niemcy i Francję). Co gorsza jeśli w międzyczasie Ukraina zostałaby zmuszona do przyjęcia fatalnego pokoju, zwłaszcza warunku oddania Donbasu, (wszystkich umocnień na Wschodzie), tym samym Kijów zostałaby odsłonięty  przed potencjalnym wznowieniem wojny przez Rosję - los Ukrainy mógłby zostać ostatecznie przesądzony.

 

Waszyngton ma też w planach, by Rosja wyszła z izolacji i następnie razem z Japonią, Stanami Zjednoczonymi, Chinami i  Indiami zostałaby zaproszona do Core 5. Może nawet w głowach amerykańskich decydentów zaświtało nie tylko znormalizowanie stosunków z  Rosją, ale jeszcze tzw. podwójny Kissinger, czyli próby wyciagnięcia jej z wpływu Chin w długofalowym okresie czasu.

 

Jeśli instytucje międzynarodowe będą podważone i zostaną tylko same mocarstwa, należy zapytać kto będzie podejmował decyzję o Polsce, kto usiądzie przy stole. Wszystko wskazuje na to, że zgodnie ze starą logiką koncertu mocarstw będą to najsilniejsi i suwerenni przywódcy. W Europie na pewno Trump  i Putin, a zaproszenia mogą jeszcze uzyskać liderzy Wielkiej Brytanii Francji, czy Niemiec.

 

Dla Polski naturalnie jest to sytuacja bardzo niepożądana, a największym ryzykiem jest znane nam z historii: decyzje o nas ale bez nas. Szczególnie bolesne byłaby nowa Jałta i Poczdam. Gdyby dzisiaj znów przywódcy USA i Rosji mieliby decydować o Europie Środkowo-Wschodniej bez naszego udziału, swąd Jałty uniósłby się w powietrzu jako niechlubne wspomnienie.

 

Możliwa przegrana Ukrainy i długofalowo dominacja rosyjska na byłym europejskim obszarze poradzieckim, przy biernej postawie USA, nieobecności amerykańskich żołnierzy, logistyki i parasola nuklearnego, stwarzałaby szczególne ryzyko dla krajów bałtyckich. Jeśli Rosja miałaby pewność, że USA nie wkroczyliby do wojny, pokusa szybkiego zajęcia krajów nadbałtyckich byłaby olbrzymia. A w przypadku podjęcia przez Rosje takiej próby, Polska zostałaby zobowiązana do podjęcia działań zbrojnych w obronie Litwy, Łotwy i Estonii.

 

Konflikt z Rosją bez wsparcia amerykańskiego powinien być unikany. Sojusznicy z Europy nie posiadają wydajnego przemysłu wojskowego, by prowadzić pełnoskalową wojnę z Rosją. Braki występują nawet w logistyce w celu przerzucenia wielkich grup żołnierzy.

 

Polska nie dysponuje wystarczającą liczbą rezerw.  Zawieszono bowiem obowiązkową służbę wojskową. Brakuje nam też głębi strategicznej i można tutaj ponuro zażartować, po co nam głębia skoro mamy Niemcy. Niestety odległość z Brześcia i Kaliningradu do Warszawy jest za bliska. Równiny i infrastruktura drogowa, zamiast gęstych lasów, gór albo bagien.  Dopiero za Warszawą rozpościera się większa przestrzeń w stronę Niemiec.

 

Czary goryczy przelewa przygotowanie wojska. Można dostrzec analogie do sytuacji przed wrześniem 1939 (chociaż wtedy mieliśmy przeszkolone młode rezerwy, a dziś 40 i 50 latków). Gdy Niemcy doskonalili Blitzkrieg, my myśleliśmy w starych kategoriach (podobnie jak Francuzi schowani za linią Maginota). Dziś Polska nie nadąża za najważniejszą domeną współczesnego pola walki: użyciem dronów.

 

Niedawno Polskę odwiedzili ukraińscy żołnierze w ramach wspólnych ćwiczeń. Mieli przeszkolić polskie pododdziały na podstawie doświadczeń z frontu ukraińskiego. Największy szok wywarło u nich nierozumienie strategii i taktyki dronowej oraz nieadekwatne przygotowanie Wojska Polskiego. Być może utknęliśmy kilka dekad temu jeśli chodzi o najdynamiczniej rozwijany rodzaj wojsk. Co z tego, że kupujemy potężne i nowoczesne ilości ciężkiego sprzętu, jeśli skończy on jak francuskie ciężkozbrojne rycerstwo pod Azincourt, zdziesiątkowane przez prostych angielskich i walijskich łuczników. Dziś zabójczą strzałą z łuku jest dron penetrujący każdy pancerz.

 

W obecnej sytuacji najbardziej racjonalnym wyborem byłoby wykorzystać przychylne Polsce i Europie Środkowo-Wschodniej zapisy nowej amerykańskiej strategii i podjęcie próby pogłębienia sojuszu polsko-amerykańskiego. Biorąc pod uwagę lekceważenie instytucji międzynarodowych przez Trumpa, należałoby dążyć do bezpośredniego ścisłego sojuszu z USA, nawet nie zwracając uwagi na NATO, a tym bardziej UE.

 

Ameryka musi dostrzegać w Polsce bardziej wartego sojusznika, abyśmy w najgorszym scenariuszu nie stali się ceną za przyciągnięcie albo odciągnięcie Rosji od Chin. Bardzo trudno byłoby nam zostać europejskim Izraelem - amerykańskim „krążownikiem” w Europie. Niemniej zwłaszcza teraz powinniśmy o to zabiegać.

 

Dalsze wchodzenie w amerykańską protekcję na pewno nie jest miarą naszych ambicji. Nie byłby to wymarzony układ i pozycja, ale mniejsze zło. Tym bardziej, że w tej sytuacji Polska być może musiałaby rozstać się z myślą Giedroycia a więc pogodzić się z wchłonięciem Ukrainy i Litwy (Białoruś już jest rosyjska) przez Rosję i niestety uznać ponownie rosyjską hegemonię nad poradzieckimi republikami.

 

Natomiast pozytywnym skutkiem mogłoby być osłabienie Unii Europejskiej, a nawet próba ułożenia się poza UE przez szereg proamerykańskich państw z tzw. Międzymorza. Tym samym moglibyśmy stanowić pewien klin wbity między niemiecko-francuską Europę a Rosję.

 

Z drugiej strony jeśli to nie sojusz z USA miałby być celem polskiej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa w nadchodzących czasach, zostaje nam europejskie NATO ze szczególną rolą Niemiec i bezbronną oraz pogubioną UE (uzbrojona bardziej ideologicznie niż wojskowo). Byłoby to większe zło.

Grzęznąc w tym większym złu, po spodziewanej porażce albo narzuconemu pokoju Ukrainie, moglibyśmy łatwo znaleźć się na ścieżce wojennej, na pierwszej linii potencjalnego starcia z Rosją. Nietrudno wyobrazić sobie „zielone ludziki” albo szybki desant w krajach bałtyckich, rosyjskich spadochroniarzy „chroniących” mniejszość rosyjską, a następnie polskie, natowskie sojusznicze zobowiązania.

 

Alternatywą dla wojny wydaje się umowa wojskowa albo traktat obronny ze Stanami Zjednoczonymi, na wzór Izraela albo Japonii oraz akceptacja ewentualnego porozumienia z Rosją, zakładając, że Polska stanowiłaby wówczas najpewniejszy amerykański „krążownik” w  Europie, który też znalazłby się pod nuklearnym parasolem USA. To jednak  wymagałoby odpuszczenia sojuszniczych zobowiązań wobec innych krajów.

 

Pytanie czy Polskę stać byłoby na pewien makiawelizm w stosunkach międzynarodowych, czy jednak postawilibyśmy, jak zazwyczaj, na honor? Czy mamy zachowywać się w polityce zagranicznej moralnie, czy jednak dostosować się do realistycznych czasów, gdzie najwięksi z  tzw. Hard Power: USA, Rosja, Chiny; patrzą bardziej przez optykę siły i mierzą świat równowagą sił?

 

Czy mając tak fatalne położenie jesteśmy przygotowani zbrojnie wypróbować natowski sojusz z Niemcami, Wielka Brytanią, Francją, Skandynawią przeciw prymitywnej, ale wytrzymałej i zaprawionej w bojach Rosji?

 

Czasy nadchodzą wyjątkowo trudne i odpowiedź wymaga dogłębnych analiz. Nasze ośrodki decyzyjne musza działać szybko, ale patrząc znów na polityczne różnice między Pałacem Prezydenckim a rządem, można mieć wątpliwości, czy Polska w ogóle będzie prowadziła jakąkolwiek spójną politykę zagraniczną.  

 

Łukasz Gustaw Powierża

Znajdziesz nas tutaj!